czwartek, 24 lipca 2014

Rozdział 4

Po długiej przerwie w końcu pojawił się kolejny rozdział. Brak internetu i czasu nie pozwalał mi na napisanie i wstawienie go, ale w końcu dałam radę to zrobić. Kolejny rozdział napisany już w połowie. Mam nadzieję, że ktoś jeszcze pamięta o moim opowiadaniu!



Kieran

    Kiedy dziewczyna zesztywniała w moich ramionach, z początku nie miałem pojęcia, o co chodzi. Zmarszczyłem lekko brwi i spojrzałem w jej oczy, nie wiedząc o co chodzi.
    Ujrzałem w nich przerażenie.
    Nagle mnie olśniło. Przypomniałem sobie o ostatnich atakach wampirów na ludzi. Nie miałem pojęcia, kim są, ani dlaczego to robią. Poza tym,akademia szczelnie oddziela nas od ludzi i nie możemy opuszczać jej bez zgody opiekunów. O owych morderstwach dowiadywałem się od mojego przyjaciela - Marshall'a - który wiedział niemal o wszystkim, co się działo w "świecie zewnętrznym" którym nazywaliśmy miasto poza murami szkoły.
     Poczułem lekkie zirytowanie, kiedy uświadomiłem sobie, że ona mnie o to podejrzewa.
    - Nic Ci nie zrobię. - Powiedziałem sucho, odsuwając się od niej trochę. Moja przemiana w wampira już była dość zaawansowana, więc miałem bardziej rozwinięte zmysły ludzie.
    Głęboko wciągałem powietrze, pochylając się w stronę rannej i próbowałem rozróżnić jakieś zapachy. Mokra trawa, perfumy, lekki waniliowy zapach jej włosów...
    Odsunąłem się gwałtownie, kiedy poczułem mocny, metaliczny zapach zmieszany ze zgnilizną. Trucizna i... powoli rozkładające się ciało.
    Ona umierała. Bardzo szybko. 

***

Raven

    Normalnie wzdrygnęłabym się, gdyby tak gwałtownie się ode mnie odsunął, ale teraz nie mogłam się ruszać. Odrętwienie zapanowało nade mną niemal całkowicie - mogłam jedynie mrugać powiekami. Nawet myśleć było mi ciężko.
     Ale był jeden plus. Ból ustępował błogiemu spokoju.
    Przestałam zwracać uwagę na znamię chłopaka i skierowałam wzrok na niebo. Było całkowicie pokryte ciemnymi chmurami, które zasłaniały gwiazdy i księżyc. Było mi smutno. To był prawdopodobnie ostatni dzień mojego życia, a w górze widziałam tylko groźne błyski i słyszałam potężne grzmoty. Krople deszczu zaczęły mi wpadać do oczu, wiec je zamknęłam.
    Nagle - mimo odrętwienia - poczułam się tak, jakby ktoś wbił mi dwa ostre gwoździe w rękę, wywołując ogromną falę bólu, która do reszty zaćmiła mój umysł.
    Zemdlałam.

***

 Niewiele pamiętałam z tego, co się stało ubiegłej nocy. Wiedziałam jedynie, że nie chcę wracać do niego myślami, bo to było zbyt straszne. W mojej głowie kłębiły się jedynie urywki tego, co się stało, kiedy wyszłam z klubu. Trucizna. Krew. Ból. Chłopak. Gwiazda. Nijak nie potrafiłam poskładać tego w jedną całość i zrozumieć, co się stało.
Rano obudziłam się w swoim łóżku, obolała i sztywna. Wołałam, ale nikogo nie było w domu. Zapomniałam, że mama od wczoraj była na zjeździe Ludzi Wiary za miastem i miała wrócić dopiero za trzy dni. Wstałam, próbując zapanować nad zawrotami głowy i sięgnęłam po szlafrok, by chodź trochę ukryć się przed chłodem wczesnego poranka. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłam na nadgarstku bandaż, lekko brudny od ziemi i czegoś czerwonego.
Byłam jeszcze zmęczona i mój mózg nie pracował nawet na średnich obrotach, wiec chwilę mi zajęło, aż doszłam do wniosku, że to krew. Serce zaczęło bić mi szybciej i mocniej.
- Co to jest, do jasnej cholery? – spytałam cicho, nie oczekując odpowiedzi. Bo niby kto miałby mi jej udzielić?
Ciężko podniosłam się z łóżka i podeszłam do okna z dużym parapetem, na którym bez problemów mogłam usiąść. Kiedy wprowadziłam się z matką do tego domu wyłożyłam deskę miękką gąbką i poduszkami, żebym mogła tam przesiadywać. Nie robiłam tego jednak od śmierci taty, więc dziwnie się czułam, kiedy znów wdrapałam się na swoje miejsce i otworzyłam okno, tak jak to robiłam, gdy chciałam zaczerpnąć świeżego powietrza. Przymknęłam oczy, pozwalając, żeby delikatny wiaterek muskał moje policzki swoimi chłodnymi palcami i pozwalał choć na chwilę zapomnieć o tych wszystkich okropnościach, które dotąd mi się przydarzyły.
Nie minęły nawet trzy minuty, kiedy otworzyłam oczy i spojrzałam na swój lewy nadgarstek. Palcami prawej ręki bawiłam się jego odstającą końcówką. „Wystarczy tylko pociągnąć – pomyślałam – i wszystkie wspomnienia z wczoraj wrócą.” Tak mi się przynajmniej wydawało, ale wcale nie byłam pewna, czy chcę to wszystko przeżywać na nowo. Siedziałam więc jedynie, zastanawiając się, jak trafiłam do swojego łóżka. Nie znalazłam jednak żadnego sensownego wyjaśnienia. W głowie miałam jedynie pustkę, oprócz tych dziwnych, pięciu wyrazów. Trucizna. Krew. Ból. Chłopak. Gwiazda.
Nagle poczułam, że muszę z kimś porozmawiać, bo inaczej się załamię.
Rozejrzałam się po pokoju. Mój (wciąż się psujący, zacinający się i okropnie denerwujący)  iPhone powinien gdzieś tam być.  Zauważyłam go na szafce nocnej, tuż obok mojego łóżka. Sięgnęłam po niego i włączyłam dość pokaźną listę kontaktów. Zaczęłam ją przewijać. Anabelle, Beatrice, Brian. Zatrzymałam się na moment przy tym ostatnim, a mój palec zawisł nad zieloną słuchawką. Zawahałam się.
Nie, Brian mi nie pomoże. Nie zrozumie.
Szukałam więc dalej. Celie, Dorian, Eve. Z każdą chwilą przewijałam listę coraz wolniej, zdając sobie sprawę, że tak wiele osób znam, niby się z nimi przyjaźnię, a jednak nie mogę się do nich zwrócić z prośbą o pomoc, bo najprawdopodobniej by mi jej nie udzielili. Zatrzymałam się na literce „M”. Mój wzrok wyszukał numer Melanie i wzięłam głęboki oddech.
Trucizna.
Kiedy ten dziwny, cichutki głos rozszedł się po mojej głowie, nie wystraszyłam się. Kiedy patrzyłam na litery formujące się w imię przyjaciółki, pomyślałam to samo. Mel = narkotyki, papierosy, alkohol. Trucizna. Z niemiłym uczuciem w żołądku przewinęłam listę do samego końca, aż natknęłam się na literę „V”, pod którą widniało tylko jedno imię. Wybrałam numer, przycisnęłam zieloną słuchawkę i przyłożyłam telefon do ucha.
Po pierwszym sygnale się zawahałam. Nie wiedziałam, czy warto jest zawracać jej głowę moimi urojeniami, zwłaszcza, że zawód fotomodelki wcale nie był prosty.
Ale to nie są urojenia, pomyślałam.
- Halo?
Na dźwięk słodkiego, a zarazem silnego głosu kobiety poczułam ulgę.
- Vanessa? – szepnęłam cicho.
- Raven! – usłyszałam, że kobieta się uśmiecha i zrozumiałam, że dobrze zrobiłam, wybierając numer mojej ciotki, a zarazem siostry mojego zmarłego taty. – Coś się stało, kruszynko? – spytała z troską w głosie.
- Nie. Tak. – zawahałam się.
Dźwięczny śmiech Vanessy popieścił moje ucho, a ja, ledwo zauważalnie się uśmiechnęłam.
- Rozumiem – powiedziała z nutką rozbawienia w głosie. – Wiem, jak to jest, kiedy nie możesz się zdecydować.
Wzięłam głęboki oddech i powoli wypuściłam powietrze ustami. Ciotka cierpliwie czekała, aż się odezwę.
- Jesteś zajęta? – to pytanie jako pierwsze przyszło mi do głowy.
- Już nie. Właśnie wracam do domu z sesji dla kalendarza dla mężczyzn – powiadomiła mnie, a ja dałabym sobie rękę uciąć, że pod nosem dodała „zbereźnicy”, lekko mnie rozbawiając. – Czy coś się stało? – powtórzyła zadane wcześniej pytanie, tym razem bardziej poważnie.
Pomyślałam, że to, o czym chcę z nią porozmawiać nie jest tematem na telefon, wiec odpowiedziałam pytaniem na pytanie:
- Mogłabym do Ciebie przyjechać?
Usłyszałam, że mruczy lekko pod nosem, co oznaczało, że się zastanawia. Znałam ja jak własną kieszeń, a ona znała mnie, przez co doskonale się rozumiałyśmy.
Jak matka i córka, przeszło mi przez myśl.
- Oczywiście. Jak tylko będę w domu zabukuję Ci bilety na najbliższy lot do Nowego Jorku – powiedziała łagodnym tonem. – Poinformuję Marlene o tym, że zabieram Cie do siebie na tydzień.
Van od razu się domyśliła, że nie chcę rozmawiać teraz z mamą. Istniała pomiędzy nami dziwna więź, która pozwalała nam nawzajem czytać w swoich myślach i wychwytywać emocje. Byłam jej za to dozgonnie wdzięczna.
- Dziękuję – powiedziałam jedynie, bardzo słabym i cichym głosem.
- Nie ma sprawy, kruszynko. Do zobaczenia. – Rozłączyła się.
Jeszcze przez chwilę patrzyłam na ekran telefonu, aż w końcu spuściłam głowę i znów spojrzałam na swój bandaż. Teraz nie było już odwrotu.
Zeszłam z parapetu, usiadłam na łóżku i przyciągnęłam kolana, o które oparłam brodę. Zamknęłam oczy i skupiłam się na tym, aby przypomnieć sobie wszystko, co pomogłoby mi zrozumieć to, co się stało.
Nic jednak mi do głowy nie wpadło i zdałam sobie sprawę, że bez pomocy Vanessy niewiele zdziałam.
Czy kiedykolwiek rozwikłam tą zagadkę?
***


Po dwóch godzinach siedziałam już w samolocie. Lot do Nowego Jorku zajmie mi pięć godzin – wystarczająco dużo, abym zdążyła się przygotować na „burzę mózgów”, jak to określiła Van, kiedy do mnie zadzwoniła z informacją, że za pół godziny mam być na lotnisku.
Miałam wyjątkowe szczęście i siedziałam sama, tuż przy oknie. Oparłam głowę o oparcie fotela i zapatrzyłam się na białe chmury, który były przecinane przez ogromne skrzydło maszyny. Uniosłam dłoń do czoła, a na samym jego skraju, tuż przy linii włosów wyczułam malutkie szwy. Nie miałam pojęcia, skąd się tam wzięły, a były świeże. Nawet bardzo.
Czułam już, że na mój umysł napiera zbyt wiele pytań, na które nie znam odpowiedzi, mimo tego, że bardzo chciałam je poznać. I dlatego udałam się po pomoc do najcudowniejszej kobiety pod słońcem, która była moim aniołem stróżem, przy którym mogłam odetchnąć pełna piersią.
Żałowałam, że takim kimś nie jest dla mnie moja własna matka. Mimo to nie uroniłam z tego powodu ani jednej łzy, jak to miałam w zwyczaju. Spójrzmy prawdzie w oczy – byłam niesamowitą beksą.
Kołysanie samolotu powoli mnie uśpiło. Musiałam odpocząć od tego wszystkiego – nie tylko od poprzedniej nocy, ale też od ostatnich sześciu miesięcy, które zmieniły moje życie diametralnie. Wiedziałam jednak, że śmierć taty to dopiero początek wszystkich problemów i zagadek, którym będę musiała stawić czoło, a w takim stanie zmiotą mnie one z powierzchni ziemi, zmiażdżą, zabiją.
Tego się obawiałam.