poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Przerwa na reklamy!

Możecie mnie zatłuc, ale pokusa była zbyt silna i uległam - założyłam nowego bloga. 
Wszystko zaczęło się kiedy przeczytałam jedną z książek wspaniałej Kiery Cass i postanowiłam napisać opowiadanie na podstawie jej historii. Bohaterzy są całkowicie wymyśleni przeze mnie, a cała historia będzie miała jedynie fundamenty książki Kiery.
Oczywiście ani tego bloga, ani o Igrzyskach nie mam zamiaru zawieszać. Już niedługo na obu pojawią się nowe rozdziały, a tymczasem zapraszam do magicznego kraju zwanego Illeą. :3


Zaczęły się Eliminacje, czyli wielki konkurs. Jego zwyciężczyni zostanie żoną jednego z dwóch przystojnych książąt, w przyszłości może też i władczynią słonecznej Illei.
Dla czterdziestu kandydatek, wybranych z całego królestwa, Eliminacje to także nadzieja na nowe i lepsze życie. Na życie, w którym nikt nie jest głodny, a każda dziewczyna, niezależnie od pochodzenia, może choć przez chwilę poczuć się jak księżniczka…
Eleanor jest szóstką, która od małego dziecka na życie zarabia poprzez sprzątanie i usługiwanie. Jako jedyna ze wszystkich dziewczyn nie przyjechała do pałacu tylko po koronę. Musi opuścić rodzinę na długi czas tylko po to, aby zapewnić im bezpieczną przyszłość i lepsze warunki życiowe.
Liczą się tylko pieniądze.
Jednak kiedy poznaje Adama, który naprawdę przypomina księcia z bajki, zaczyna się zastanawiać, czy na pewno chce zdobyć jedynie drogocenne monety. Na dodatek w jej głowie zamieszkuje również Alexander, przez co wpada w niezłe tarapaty. Jak się z tego wyplącze?
http://elita-illei.blogspot.com/

czwartek, 24 lipca 2014

Rozdział 4

Po długiej przerwie w końcu pojawił się kolejny rozdział. Brak internetu i czasu nie pozwalał mi na napisanie i wstawienie go, ale w końcu dałam radę to zrobić. Kolejny rozdział napisany już w połowie. Mam nadzieję, że ktoś jeszcze pamięta o moim opowiadaniu!



Kieran

    Kiedy dziewczyna zesztywniała w moich ramionach, z początku nie miałem pojęcia, o co chodzi. Zmarszczyłem lekko brwi i spojrzałem w jej oczy, nie wiedząc o co chodzi.
    Ujrzałem w nich przerażenie.
    Nagle mnie olśniło. Przypomniałem sobie o ostatnich atakach wampirów na ludzi. Nie miałem pojęcia, kim są, ani dlaczego to robią. Poza tym,akademia szczelnie oddziela nas od ludzi i nie możemy opuszczać jej bez zgody opiekunów. O owych morderstwach dowiadywałem się od mojego przyjaciela - Marshall'a - który wiedział niemal o wszystkim, co się działo w "świecie zewnętrznym" którym nazywaliśmy miasto poza murami szkoły.
     Poczułem lekkie zirytowanie, kiedy uświadomiłem sobie, że ona mnie o to podejrzewa.
    - Nic Ci nie zrobię. - Powiedziałem sucho, odsuwając się od niej trochę. Moja przemiana w wampira już była dość zaawansowana, więc miałem bardziej rozwinięte zmysły ludzie.
    Głęboko wciągałem powietrze, pochylając się w stronę rannej i próbowałem rozróżnić jakieś zapachy. Mokra trawa, perfumy, lekki waniliowy zapach jej włosów...
    Odsunąłem się gwałtownie, kiedy poczułem mocny, metaliczny zapach zmieszany ze zgnilizną. Trucizna i... powoli rozkładające się ciało.
    Ona umierała. Bardzo szybko. 

***

Raven

    Normalnie wzdrygnęłabym się, gdyby tak gwałtownie się ode mnie odsunął, ale teraz nie mogłam się ruszać. Odrętwienie zapanowało nade mną niemal całkowicie - mogłam jedynie mrugać powiekami. Nawet myśleć było mi ciężko.
     Ale był jeden plus. Ból ustępował błogiemu spokoju.
    Przestałam zwracać uwagę na znamię chłopaka i skierowałam wzrok na niebo. Było całkowicie pokryte ciemnymi chmurami, które zasłaniały gwiazdy i księżyc. Było mi smutno. To był prawdopodobnie ostatni dzień mojego życia, a w górze widziałam tylko groźne błyski i słyszałam potężne grzmoty. Krople deszczu zaczęły mi wpadać do oczu, wiec je zamknęłam.
    Nagle - mimo odrętwienia - poczułam się tak, jakby ktoś wbił mi dwa ostre gwoździe w rękę, wywołując ogromną falę bólu, która do reszty zaćmiła mój umysł.
    Zemdlałam.

***

 Niewiele pamiętałam z tego, co się stało ubiegłej nocy. Wiedziałam jedynie, że nie chcę wracać do niego myślami, bo to było zbyt straszne. W mojej głowie kłębiły się jedynie urywki tego, co się stało, kiedy wyszłam z klubu. Trucizna. Krew. Ból. Chłopak. Gwiazda. Nijak nie potrafiłam poskładać tego w jedną całość i zrozumieć, co się stało.
Rano obudziłam się w swoim łóżku, obolała i sztywna. Wołałam, ale nikogo nie było w domu. Zapomniałam, że mama od wczoraj była na zjeździe Ludzi Wiary za miastem i miała wrócić dopiero za trzy dni. Wstałam, próbując zapanować nad zawrotami głowy i sięgnęłam po szlafrok, by chodź trochę ukryć się przed chłodem wczesnego poranka. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłam na nadgarstku bandaż, lekko brudny od ziemi i czegoś czerwonego.
Byłam jeszcze zmęczona i mój mózg nie pracował nawet na średnich obrotach, wiec chwilę mi zajęło, aż doszłam do wniosku, że to krew. Serce zaczęło bić mi szybciej i mocniej.
- Co to jest, do jasnej cholery? – spytałam cicho, nie oczekując odpowiedzi. Bo niby kto miałby mi jej udzielić?
Ciężko podniosłam się z łóżka i podeszłam do okna z dużym parapetem, na którym bez problemów mogłam usiąść. Kiedy wprowadziłam się z matką do tego domu wyłożyłam deskę miękką gąbką i poduszkami, żebym mogła tam przesiadywać. Nie robiłam tego jednak od śmierci taty, więc dziwnie się czułam, kiedy znów wdrapałam się na swoje miejsce i otworzyłam okno, tak jak to robiłam, gdy chciałam zaczerpnąć świeżego powietrza. Przymknęłam oczy, pozwalając, żeby delikatny wiaterek muskał moje policzki swoimi chłodnymi palcami i pozwalał choć na chwilę zapomnieć o tych wszystkich okropnościach, które dotąd mi się przydarzyły.
Nie minęły nawet trzy minuty, kiedy otworzyłam oczy i spojrzałam na swój lewy nadgarstek. Palcami prawej ręki bawiłam się jego odstającą końcówką. „Wystarczy tylko pociągnąć – pomyślałam – i wszystkie wspomnienia z wczoraj wrócą.” Tak mi się przynajmniej wydawało, ale wcale nie byłam pewna, czy chcę to wszystko przeżywać na nowo. Siedziałam więc jedynie, zastanawiając się, jak trafiłam do swojego łóżka. Nie znalazłam jednak żadnego sensownego wyjaśnienia. W głowie miałam jedynie pustkę, oprócz tych dziwnych, pięciu wyrazów. Trucizna. Krew. Ból. Chłopak. Gwiazda.
Nagle poczułam, że muszę z kimś porozmawiać, bo inaczej się załamię.
Rozejrzałam się po pokoju. Mój (wciąż się psujący, zacinający się i okropnie denerwujący)  iPhone powinien gdzieś tam być.  Zauważyłam go na szafce nocnej, tuż obok mojego łóżka. Sięgnęłam po niego i włączyłam dość pokaźną listę kontaktów. Zaczęłam ją przewijać. Anabelle, Beatrice, Brian. Zatrzymałam się na moment przy tym ostatnim, a mój palec zawisł nad zieloną słuchawką. Zawahałam się.
Nie, Brian mi nie pomoże. Nie zrozumie.
Szukałam więc dalej. Celie, Dorian, Eve. Z każdą chwilą przewijałam listę coraz wolniej, zdając sobie sprawę, że tak wiele osób znam, niby się z nimi przyjaźnię, a jednak nie mogę się do nich zwrócić z prośbą o pomoc, bo najprawdopodobniej by mi jej nie udzielili. Zatrzymałam się na literce „M”. Mój wzrok wyszukał numer Melanie i wzięłam głęboki oddech.
Trucizna.
Kiedy ten dziwny, cichutki głos rozszedł się po mojej głowie, nie wystraszyłam się. Kiedy patrzyłam na litery formujące się w imię przyjaciółki, pomyślałam to samo. Mel = narkotyki, papierosy, alkohol. Trucizna. Z niemiłym uczuciem w żołądku przewinęłam listę do samego końca, aż natknęłam się na literę „V”, pod którą widniało tylko jedno imię. Wybrałam numer, przycisnęłam zieloną słuchawkę i przyłożyłam telefon do ucha.
Po pierwszym sygnale się zawahałam. Nie wiedziałam, czy warto jest zawracać jej głowę moimi urojeniami, zwłaszcza, że zawód fotomodelki wcale nie był prosty.
Ale to nie są urojenia, pomyślałam.
- Halo?
Na dźwięk słodkiego, a zarazem silnego głosu kobiety poczułam ulgę.
- Vanessa? – szepnęłam cicho.
- Raven! – usłyszałam, że kobieta się uśmiecha i zrozumiałam, że dobrze zrobiłam, wybierając numer mojej ciotki, a zarazem siostry mojego zmarłego taty. – Coś się stało, kruszynko? – spytała z troską w głosie.
- Nie. Tak. – zawahałam się.
Dźwięczny śmiech Vanessy popieścił moje ucho, a ja, ledwo zauważalnie się uśmiechnęłam.
- Rozumiem – powiedziała z nutką rozbawienia w głosie. – Wiem, jak to jest, kiedy nie możesz się zdecydować.
Wzięłam głęboki oddech i powoli wypuściłam powietrze ustami. Ciotka cierpliwie czekała, aż się odezwę.
- Jesteś zajęta? – to pytanie jako pierwsze przyszło mi do głowy.
- Już nie. Właśnie wracam do domu z sesji dla kalendarza dla mężczyzn – powiadomiła mnie, a ja dałabym sobie rękę uciąć, że pod nosem dodała „zbereźnicy”, lekko mnie rozbawiając. – Czy coś się stało? – powtórzyła zadane wcześniej pytanie, tym razem bardziej poważnie.
Pomyślałam, że to, o czym chcę z nią porozmawiać nie jest tematem na telefon, wiec odpowiedziałam pytaniem na pytanie:
- Mogłabym do Ciebie przyjechać?
Usłyszałam, że mruczy lekko pod nosem, co oznaczało, że się zastanawia. Znałam ja jak własną kieszeń, a ona znała mnie, przez co doskonale się rozumiałyśmy.
Jak matka i córka, przeszło mi przez myśl.
- Oczywiście. Jak tylko będę w domu zabukuję Ci bilety na najbliższy lot do Nowego Jorku – powiedziała łagodnym tonem. – Poinformuję Marlene o tym, że zabieram Cie do siebie na tydzień.
Van od razu się domyśliła, że nie chcę rozmawiać teraz z mamą. Istniała pomiędzy nami dziwna więź, która pozwalała nam nawzajem czytać w swoich myślach i wychwytywać emocje. Byłam jej za to dozgonnie wdzięczna.
- Dziękuję – powiedziałam jedynie, bardzo słabym i cichym głosem.
- Nie ma sprawy, kruszynko. Do zobaczenia. – Rozłączyła się.
Jeszcze przez chwilę patrzyłam na ekran telefonu, aż w końcu spuściłam głowę i znów spojrzałam na swój bandaż. Teraz nie było już odwrotu.
Zeszłam z parapetu, usiadłam na łóżku i przyciągnęłam kolana, o które oparłam brodę. Zamknęłam oczy i skupiłam się na tym, aby przypomnieć sobie wszystko, co pomogłoby mi zrozumieć to, co się stało.
Nic jednak mi do głowy nie wpadło i zdałam sobie sprawę, że bez pomocy Vanessy niewiele zdziałam.
Czy kiedykolwiek rozwikłam tą zagadkę?
***


Po dwóch godzinach siedziałam już w samolocie. Lot do Nowego Jorku zajmie mi pięć godzin – wystarczająco dużo, abym zdążyła się przygotować na „burzę mózgów”, jak to określiła Van, kiedy do mnie zadzwoniła z informacją, że za pół godziny mam być na lotnisku.
Miałam wyjątkowe szczęście i siedziałam sama, tuż przy oknie. Oparłam głowę o oparcie fotela i zapatrzyłam się na białe chmury, który były przecinane przez ogromne skrzydło maszyny. Uniosłam dłoń do czoła, a na samym jego skraju, tuż przy linii włosów wyczułam malutkie szwy. Nie miałam pojęcia, skąd się tam wzięły, a były świeże. Nawet bardzo.
Czułam już, że na mój umysł napiera zbyt wiele pytań, na które nie znam odpowiedzi, mimo tego, że bardzo chciałam je poznać. I dlatego udałam się po pomoc do najcudowniejszej kobiety pod słońcem, która była moim aniołem stróżem, przy którym mogłam odetchnąć pełna piersią.
Żałowałam, że takim kimś nie jest dla mnie moja własna matka. Mimo to nie uroniłam z tego powodu ani jednej łzy, jak to miałam w zwyczaju. Spójrzmy prawdzie w oczy – byłam niesamowitą beksą.
Kołysanie samolotu powoli mnie uśpiło. Musiałam odpocząć od tego wszystkiego – nie tylko od poprzedniej nocy, ale też od ostatnich sześciu miesięcy, które zmieniły moje życie diametralnie. Wiedziałam jednak, że śmierć taty to dopiero początek wszystkich problemów i zagadek, którym będę musiała stawić czoło, a w takim stanie zmiotą mnie one z powierzchni ziemi, zmiażdżą, zabiją.
Tego się obawiałam.



czwartek, 3 kwietnia 2014

Rozdział 3

  Zanim przeczytasz ten i następne rozdziały: 
W owej historii kilka drobnych rzeczy nie zostały wymyślone przeze mnie, lecz zostały w pewnym stopniu zgapiona z książki o wampirach. Nie skopiowałam tego całkowicie, ale można będzie zobaczyć lekkie podobieństwa, choć mam nadzieję, że będzie to mało widoczne. :D
 ***

Raven

    Mroźny deszcz zacinał mocno, więc już zaledwie po kilku sekundach byłam totalnie przemoczona. Droga do domu, która normalnie zajęłaby mi zaledwie kilka minut przedłużała się niemal w nieskończoność, kiedy mijałam głębokie kałuże i chowałam się w każdym suchym miejscu, co było trochę bez sensu, bo bardziej mokra już nie mogłam być. Makijaż spłynął z mojej twarzy wraz z wodą, więc wcale bym się nie zdziwiła, gdyby ktoś wziął mnie za chodzące zombie i uciekł z wrzaskiem.
    Przeczesałam palcami mokre włosy, które przylepiły mi się do czoła i wpadały do oczu. Minęłam kolejną kałużę, kiedy najbliższa z nielicznych latarni zamigała i zgasła. Może to głupie, ale nagle poczułam się jak jedna z tych głupiutkich dziewczyn z horrorów, które samotnie wracały w środku nocy do domu, a w połowie drogi ktoś je napadł, zgwałcił i zostawił na pastwę losu. Zadrżałam i przyspieszyłam kroku, teraz już kompletnie nie zwracając uwagi na wodę i mocząc swoje buty. W pewnej chwili niebo przeszył błysk, którego następstwem był potężny grzmot.
     Przez niego prawie - prawie! - nie usłyszałam cichego, męskiego śmiechu kilka metrów za mną.
    Powoli odwróciłam głowę, by spojrzeć na grupkę mężczyzn w dresach. Nie mogłam zobaczyć ich twarzy, bowiem skrywały je mokre kaptury.  W mojej głowie odezwał się donośny alarm, który - gdyby mógł - kopał mnie wyimaginowaną stopą w tyłek, zmuszając do ucieczki.
    Tym razem nie miałam zamiaru go ignorować, bowiem grupa chuliganów szła prosto w moją stronę.
   Odwróciłam się i biegiem ruszyłam przed siebie, na oślep stawiając stopy i rozchlapując liczne kałuże. Nie minęło kilka sekund, kiedy usłyszałam za sobą tupot stóp, od których niemal stanęło mi serce. Skręciłam przy najbliższej okazji, żeby choć na chwilę zniknąć im z oczu. Przy okazji też zboczyłam z drogi do domu.
    Wbiegłam na Utica Street w tym samym momencie,  kiedy mój "pościg" wbiegł w zakręt za mną. Przebiegłam przez ulicę i znalazłam się w małym parku pełnego wysokich, liściastych drzew. Los chciał, abym właśnie wtedy stanęła na śliskiej trawie i wywróciła się na mokrą ziemię. Z perspektywy czasu wiem, że szczęściem było to, że moja głowa trafiła na kamień i straciłam przytomność.

***

Kieran

    No okej, ta dziewczyna w klubie była ładna, ale chyba nie zainteresowała mnie tak bardzo, żebym cały czas o niej myślał?
    Cholera! Znowu o niej myślę.
    Wyszedłem powoli z klubu wprost w ramiona mroźnego deszczu, wcale się nim nie przejmując. W końcu to tylko woda. A ciuchy? Wysuszę po powrocie. Teraz mam wakacje, nie będę ich marnował, pomyślałem. W końcu dwa tygodnie wolnego mamy jedynie raz na pół roku, nie?
    Sprawnie omijałem powiększające się kałuże, nie chcąc zmoczyć swoich nowych butów. Może to było z mojej strony płytkie, ale w końcu nowe adidasy za trzysta dolców nie chodziło sobie po mieście i nie można ich sobie ot tak wziąć. Minąłem zakręt i skierowałem się w stronę Utica Street. Jakaś niewidzialna siła pchała mnie w tamtym kierunku, a ja nie miałem zamiaru protestować. Kto wie, może zaraz miało stać się coś ciekawego?
    Wyciągnąłem dłoń z kieszeni kurtki i delikatnie przesunąłem wierzchem dłoni po swoim czole. Tak jak się spodziewałem, krem maskujący spłynął razem z kroplami deszczu. Ale co to za różnica? Jest noc, a właśnie szedłem przez najciemniejszą ulicę w całym Broken Arrow. Nikt nie mógł zobaczyć mojego... znamienia.
    Westchnąłem. Dlaczego, do cholery jasnej, nie mogłem być najzwyklejszym chłopakiem, którego największym problemem jest to, by zdecydować, czy wstać punktualnie i iść do szkoły, czy może sobie przespać jedną czy dwie lekcje? Może wtedy nie miałbym tych wszystkich problemów związanych z moim nowym życiem?
    Może ta dziewczyna z klubu zwróciłaby na mnie uwagę?
    Kieran, do cholery jasnej! Przestań o niej myśleć! 
    Nie potrafiłem. W pamięci wciąż został mi obraz przedstawiający najpiękniejszą dziewczynę, jaką w życiu widziałem. Jej delikatne, uroczo zakręcone, blond włosy świetnie kontrastowały z wyraźnym błękitem oczu. Mimo worów pod oczami, które nieudolnie próbowała zamaskować, według mnie nadal była niemalże boginią...
    Nagle w moje nozdrza uderzył zapach tak słodki i kuszący, że musiałem zacisnąć zęby, aby nie rzucić się w stronę, z którego dochodził. Powoli ruszyłem w stronę parku, od którego dzieliło mnie tylko kilka metrów. Zapach stawał się coraz bardziej wyraźny i duszący, jakby wyciągał w moją stronę długie macki i ciągnąc w swoją stronę, wyłączając logiczne myślenie. 
    W pewnej chwili usłyszałem głośny jęk, który na chwilę przesłonił wszystko inne. Byłem pewien, że już kiedyś słyszałem ten głos.
    I nie myliłem się.

***

Raven

     Niestety, nie dane mi było choć na chwilę odpocząć po długim biegu.
   No, było mi trochę mokro, zważając na deszcz, który owijał moje ciało kroplami wody jak mroźnymi mackami, ale to w tamtej chwili się nie liczyło. Ani to, że było mi zimno, niewygodnie i mokro nie liczyło się z tym jednym uczuciem, które zdecydowanie przewyższało wszystkie inne.
    Ból. 
    Okropny ból.
    Uniosłam się na jednym łokciu i przesunęłam dłonią po czole. Zapiekło, i to mocno. Spojrzałam na swoją dłoń - była cała czerwona. Tak samo jak trawa, na której leżałam. Wokół mnie było pełno krwi.
    O Boże.
   Chciałam usiąść, wspomagając się obiema dłońmi, ale kiedy tylko napięłam mięśnie lewej ręki, zawyłam z bólu. Palcami wymacałam chłodną rzecz, wbitą głęboko w moją skórę.
    Cholera, to była strzykawka!
    Niemal od razu przypomniałam sobie Melanie i jej wykład o groźnym gangu zabijającym ludzi trucizną. Szybko wyrwałam narzędzie z ramienia i odrzuciłam je daleko, głośno łkając. Byłam niemal w stu procentach pewna, że to byli oni. Zostałam ich kolejną ofiarą.
    Skuliłam się na trawie, przyciskając dłoń do krwawiącej rany. Płakałam cicho, popadając w coraz większe odrętwienie przez mróz i truciznę, która powoli rozchodziła się po moim ciele i atakowała mój organizm. Wszystko mnie bolało. Po kilku minutach nie byłam w stanie się nawet poruszyć. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że moja śmierć nadchodzi bardzo szybko. W jednej chwili myślałam, że będę krzyczeć, a w drugiej byłam w stanie już tylko płytko oddychać i przyglądać się powoli kołyszącym się drzewom. Moje ostatnie łzy zmieszały się z kroplami deszczu i się poddałam. Nie dałabym rady nikogo zawołać, poprosić o pomoc. Nie w tym stanie. Nie czułam już nawet własnych kończyn.
    W pewnej chwili - kiedy już niemal pogodziłam się ze swoja zdecydowanie zbyt wczesną śmiercią - usłyszałam szelest liści i kroki. Zdałam sobie też sprawę z tego, że jestem ukryta wśród drzew i dość wysokich traw. Na dodatek było ciemno, a ja miałam na sobie ciemne ciuchy.
    Jak ten ktoś mógł mnie zauważyć do cholery?
    Zebrałam w sobie całą energię, jaka we mnie została (a było jej naprawdę niewiele) i wzięłam głęboki oddech, który wywołał silny ból w klatce piersiowej. Nie zwróciłam na to większej uwagi. Teraz liczyło się tylko zawołanie o pomoc owego przybysza, nawet, jeśli miałby to być jeden z tych okrutnych gangsterów. Pewnie by mnie dobił - już to by było lepsze od powolnego i bolesnego umierania.
    - Pomocy! - Krzyknęłam. A raczej wydawało mi się, że krzyczę, chociaż z moich ust wydobył się jedynie cichutki szept.
    Ale udało się. Mężczyzna (którego rozpoznałam po postawie nawet w tak słabym świetle odległej latarni) odwrócił się w moją stronę i natychmiast podbiegł. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że to owy najprzystojniejszy facet, jakiego w życiu widziałam, którego widziałam w klubie. Jedyne, co się różniło się w jego wyglądzie to wyraz twarzy - wtedy uśmiechał się zadziornie, a teraz widziałam na jego twarzy jedynie troskę.
    - Boże, co Ci jest? - Zapytał cicho, podnosząc delikatnie moją głowę z ziemi i kładąc mnie w wygodniejszej pozycji.
    Otworzyłam usta, aby coś powiedzieć, kiedy zobaczyłam ledwo zauważalny odblask na czole chłopaka i zesztywniałam. Wystarczyło lekko wytężyć wzrok, by zauważyć na jego skórze tatuaż, niewiele jaśniejszy od koloru jego skóry, jednak migoczący w świetle księżyca. Zwykły człowiek wziąłby ten znak za zwykłą strzałkę wycelowaną w górę, jakby do nieba, ale ja wiedziałam, co to oznacza.
    To było jedno ramię sześcioramiennej gwiazdy.
   W głowie zabrzmiały mi słowa matki, jakby wypowiedziała je dosłownie teraz, a nie pół roku temu. Strzeż się wampirów. Bunt, który kiedyś wskrzesiły i udało nam się go opanować, powstał na nowo. One mordują, Raven. To one zabiły ojca i to one zabiją Ciebie, jeśli nie będziesz ostrożna.
    Normalnie zignorowałabym jej słowa, ale teraz, kiedy nade mną stał wampir, a ja nie byłam w stanie się poruszyć, to było trochę niemożliwe.


piątek, 21 marca 2014

Rozdział 2

~ 6 miesięcy później ~

    Było ciężko. Nawet bardzo.
    Nie wiem, jak to się stało, ale popadłam w przeróżne nałogi. Jedyne, czego jestem świadoma to tego, że zaczęło się to po śmierci taty. Wszyscy mi powtarzali, że jestem silna i że przetrwam żałobę mimo wszystko. Ale nie wytrzymałam. Nie zniosłam tego napięcia, tej żałoby, tego żalu do samego Boga, którego moja matka tak wielbiła.
    Wtedy Brian wraz z Melanie przyszli do mnie z pomocą. Albo raczej z pomocnymi wspomagaczami. Zaczęłam ćpać i pić. Wiem - to głupie i nierozważne. 
    Ale nie potrafiłam inaczej.
    Mama rzuciła się w wir pracy, więc nie miałam w niej żadnego poparcia.Wychodziła wcześnie rano i wracała późno w nocy, kiedy już wróciłam z imprezy (które, nawiasem mówiąc, stały się dla mnie czynnością taką jak oddychanie - nie przetrwałabym bez nich) i spałam. I tak codziennie. Wiem, że praca jest dla niej bardzo ważna, a każdy człowiek, który nawrócił się dzięki Ludziom Wiary był dla niej prawdziwą uciechą, ale to bolało. Nie miała już dla mnie czasu.
    Starałam się nie rzucać się na nią za to. Śmierć taty poruszyła nią tak samo bardzo jak mną, wiec wiedziałam, co czuje. W dodatku już wiadomo było, że został zamordowany przez wampira. Na sto procent.
    Bo chyba żadne zwierze nie rozszarpuje zębami gardła i nie wypija z ofiary całej krwi?

***

    - Raven, idziesz? - Zawołała zniecierpliwiona Melanie. Słyszałam, że tupie nogą i lekko się zirytowałam. Nie może poczekać dziesięć minut? 
    - Chwila. - Burknęłam i zamknęłam się w łazience. Wzięłam kilka głębokich oddechów zanim spojrzałam w lustro. Z dnia na dzień wyglądałam coraz gorzej. Tym razem obeszło się jednak bez krzyku przerażenia, bowiem przyzwyczaiłam się do swojego nowego wyglądu.
    Złociste niegdyś włosy były teraz wyblakłe, niemal szare. Moje niebieskie tęczówki straciły blask. Pod oczami znajdowały się ciemne wory, które bardzo odznaczały się na mojej bladej skórze. O Boże, kiedy tak zbladłam? Byłam niemal biała. Ach, no tak - jeden z mniej szkodzących efektów ubocznych brania narkotyków...
    Sięgnęłam po podkład i nałożyłam go na twarz. Dużą warstwą pudru, bezskutecznie próbowałam zamaskować widoczne oznaki zmęczenia. Szybko uczesałam włosy i - nie chcąc, aby Brian i Melanie czekali za długo - zbiegłam na dół.
    - No w końcu. - Mel przewróciła oczami i sięgnęła po torebkę.
    - Nie marudź. - Powiedział Brian i uśmiechnął się do mnie lekko. - Wyglądasz...
    - Jak pół dupy zza krzaka? - Spytałam zirytowana.
    - Chciałem powiedzieć, że dużo lepiej, niż ostatnio, ale jak wolisz. - Zaśmiał się.
    Wywróciłam oczami. Wiem - był dla mnie miły, może nawet chciał poprawić mi samopoczucie, ale miałam tak podły humor, że nie rozchmurzyłabym się nawet gdyby przez ulicę przeszła parada stepujących słoni i małp tańczących tango.
 
***

    Największy Klub w Broken Arrow jak zwykle był zatłoczony o tej godzinie. Byłam pewna, że w środku jest wielu niewiernych mężów, którzy przyszli się zabawić z młodymi panienkami, jak również młodych "gangsterów" myślących tylko o dziewczynach i zakładach.
    Zajęliśmy nasz stały stolik. Melanie skinęła głową na barmana, a on zaczął przygotowywać drinki, które zamawialiśmy niemal co wieczór. Westchnęłam cicho. Nie byłam pewna, czy mój organizm będzie w stanie przyjąć jeszcze choć odrobinę alkoholu, więc kiedy kelner postawił przede mną szklankę z trunkiem, niepewnie podsunęłam ją pod nos. Od słodkiego zapachu drinka niemal od razu mnie zemdliło.
    Podniosłam wzrok na bar. Tydzień temu zaczęły się wakacje, więc wszędzie było pełno licealistów, którzy przyszli tu odsapnąć po ciężkim roku szkolnym. Westchnęłam cicho, kiedy jakaś dziewczyna przypadkiem wylała drinka na koszulę młodego barmana, a on zaczął się na nią wydzierać. Podążyłam wzrokiem dalej i niemal nie podskoczyłam. Napotkałam spojrzenie najprzystojniejszego chłopaka chodzącego po tej ziemi. Uśmiechał się do mnie.
    - Pijesz? - Spytała Melanie przyglądając mi się spod przymrużonych, wymalowanych powiek. Pokręciłam zrezygnowana głową i odstawiłam szklankę.
    - Chyba pójdę do domu. - Próbowałam przekrzyczeć głośną muzykę.
    - Podwieźć Cię? Jeszcze nic nie wypiłem. - Zaproponował Brian.
    - Nie, dzięki. Przejdę się. - Sięgnęłam po kurtkę.
    - W taką pogodę? - Uniósł brwi.
    Spojrzałam na okno. Z początku ni dostrzegłam nic pośród wszechobecnej ciemności, ale kiedy wytężyłam wzrok zrozumiałam, o co mu chodziło. Po szybie spływały stróżki deszczu. Zmarszczyłam brwi zirytowana.
    Skronie straszliwie mnie rozbolały, przypominając mi o swoim istnieniu.
    - Nie wiem, czy to dobry pomysł. - Zaoponowała Melanie. - Ostatnio po ulicy grasują jacyś mężczyźni, którzy dla zabawy wstrzykują ludziom truciznę.
    - Wiem, słyszałam o nich. Ale proszę Cię! Mieszkam tylko pięć minut drogi stąd. - Mruknęłam, narzucając kurtkę na ramiona. Co prawda nie uśmiechało mi się iść przez ulewę (które dość często były spotykane w Broken Arrow, nawet w lato), ale nie chciałam odrywać Briana od jego ulubionego, alkoholowego drinka, do którego już się ślinił. Poza tym, pomyślałam, spacer na świeżym powietrzu dobrze mi zrobi.
    Stanęłam przed drzwiami klubu i uchyliłam je lekko. Do środka wtargnął powiew zimnego wiatru, niosąc za sobą zapach mokrej trawy. Zadrżałam - nie byłam pewna, czy z zimna. Wytężyłam wzrok, próbując zobaczyć, co się znajduje dziesięć metrów dalej, jednak przez ciemność nie dostrzegłam nic. Latarnie w tej okolicy były popsute, głównie przez pijanych chuliganów. Powoli wyszłam z budynku i stanęłam pod wiatą przed wejściem. Wystawiłam rękę, która niemal od razu stała się cała mokra. Cholerny deszcz.
    Wyszłam spod wiaty, osłaniającej ostatni skrawek suchej ziemi i stanęłam w deszczu. Nie wiem dlaczego, ale w głowie usłyszałam alarm, który zazwyczaj ujawniał się, kiedy miałam złe przeczucia co do bliskiej przyszłości.
    Nie wiedziałam, że za godzinę będę tak bardzo żałować tego, że zignorowałam owe ostrzeżenie i ruszyłam w ciemność.
   

środa, 12 marca 2014

Rozdział 1

    W jednej chwili miałam wszystko.
    Dom, kochającą rodzinę, najlepszą przyjaciółkę i chłopaka. No, prawie chłopaka. Nie byliśmy oficjalnie parą, ale to nie oznaczało, że nic do siebie nie czujemy. Znałam go od dziecka, w pewnym sensie od początku byliśmy parą.
    A w drugiej chwili nie miałam nic.
    Patrzyłam w smutne oczy matki. Wiedziałam, że nie ma mi nic dobrego do przekazania. Siedziała w bujanym fotelu ze spuszczoną głową i ramionami, tak jak wtedy, kiedy zmarła jej siostra, a moja ciotka. Znałam już ten pusty wyraz jej oczu.
    - Mamo, co się stało? - Spytałam drżącym głosem. Nie dostałam odpowiedzi, więc ścisnęłam lekko jej dłoń. - Mamo, proszę, powiedz mi...
    Uniosła lekko rękę i pogłaskała mój policzek. Niestety nadal patrzyła przed siebie niewidomym wzrokiem. Zauważyłam w jej oczach łzy.
    Och nie.
    Moja mama nigdy nie płakała z błahych powodów. Ostatni raz widziałam ją w tym stanie pięć lat temu, po wypadku mojej ciotki Leny. Od tamtego czasu często ja wspominała, jednak już nie uroniła żadnej łzy. Przysięgła sobie, jako Kobieta Wiary, że nigdy więcej nie zapłacze nad żadną śmiercią. Wierzyła, że dusza Leny poleciała wprost w ramiona Boga i Aniołów, którzy mieli ją strzec.
    - Mamo! - Krzyknęłam, kiedy zadrżała, a pierwsze łzy wyciekły spod zaciśniętych już powiek. Puściłam jej dłoń i potrząsnęłam jej ramionami. - Marlene!
    Kiedy padło jej imię, w końcu na mnie spojrzała.
    - Raven... - Wyszeptała, wyciągając do mnie ramiona. Bez wahania wsunęłam się w jej objęcia i zanurzyłam twarz w jej włosami. - Moja kochana Raven... Zostałaś mi już tylko ty.
    - Ależ nie. - Zaprzeczyłam od razu. - Przecież jest jeszcze...
    ... Tata.
    Dopiero wtedy pojęłam sens jej słów. Zakryłam dłonią usta, aby stłumić krzyk. Matka zaniosła się głośnym i donośnym szlochem, a ja jej zawtórowałam. Płakałyśmy długo i rzewnie, aż nie zostało w nas nic, co mogłybyśmy wypłakać. Długo drżałam z nadmiaru emocji, a matka obejmowała ramionami, głaskała po włosach i szeptała pocieszające słowa.Mówiła, że wszystko będzie dobrze, a ja jej uwierzyłam.
    Och, jak bardzo się wtedy myliłam.

***

    Szpital przy Dwudziestej Pierwszej ulicy zawsze przyprawiał mnie o dreszcze. Zewnętrzna ściana budynku była obdrapana. Gdzieniegdzie złaziła farba i kruszył się tynk. Wyglądał raczej na zakład poprawczy niż na miejsce, gdzie rodzą się dzieci i umierają ludzie. To właśnie w szpitalu większość ludzi rozpoczyna swoje życie i je kończy. Ma tam swój start i metę.
    Nigdy nie chciałabym spędzić tam ostatnich chwil swojego życia. I mimo że byłam przygnębiona stanem i swoim i matki, cieszyłam się trochę, że mój ojciec ostatnie co zobaczył to łono natury.
    Albo swojego mordercę.
    Wzdrygnęłam się.
    - Raven? Wszystko w porządku? - Spytała mama, ściskając mnie za rękę. Jej głos był cichy i słaby, w ogóle do niej nie podobny. To przybiło mnie jeszcze bardziej.
    - Tak, wszystko dobrze... - Wyszeptałam.
    - Nie musisz tam ze mną iść.
    Spojrzałam jej w oczy. Były przepełnione bólem, ale starałam się to znieść.
    - Muszę. - Powiedziałam pewnie. - Chcę. - Dodałam, już trochę ciszej.
    Nic już nie powiedziała. Weszłyśmy do budynku szpitalnego, a wtedy w moje nozdrza uderzył zapach czystości i chemikaliów. Starałam się nie krzywić. Nigdy nie lubiłam tego zapachu.
    Podeszła do nas pulchna pielęgniarka. Biały uniform lewo opinał jej pulchne ciało. Wyglądała tak, jakby poruszanie się sprawiało jej dużo kłopotu, ale uśmiechnęła się do nas ciepło. Znała moją mamę - często przychodziła do szpitala z przewlekłą astmą, więc znała większość personelu. Nie pytając o nic, skinęła ręką i podążyłyśmy za nią. Świadomie ignorowałam jęki i kaszel dobiegający z mijanych sal. Nie mogłam się teraz zamartwiać chorymi ludźmi, bo później bym się załamała.
    Zeszłyśmy po schodach do kostnicy. Nagle zrobiło mi się dużo zimniej, więc zapięłam swoją bluzę. Mimo tego, że był Sierpień, w Broken Arrow była teraz dość brzydka pogoda i niska temperatura.
    Na chwiejnych nogach podeszłyśmy do jednego z metalowych stołów. Leżało na nim ciało, szczelnie przykryte białym materiałem. Płachta gdzieniegdzie była czerwona od zaschniętej krwi...
    - Tato... - Wyszeptałam drżącym głosem, kiedy pielęgniarka odsłoniła twarz ojca.
    Joshua Parker był postawnym i przystojnym mężczyzną, mimo swojego dość podeszłego wieku. Jego twarz, dotąd zawsze wesoła, nie miała żadnego wyrazu. Był blady, bardzo blady. I nie oddychał.
    - Co się stało? - Spytała cicho mama, a ja po jej głosie poznałam, że płacze. Zacisnęła swoją chudą dłoń na moim ramieniu.
    - Został zagryziony. - Powiedziała spokojnie pielęgniarka. Spojrzała na nas znacząco. - I jesteśmy niemal pewni, że to nie było zwierzę.
    - Mam więc rozumieć, że oni znowu to robią...? - Matka uniosła lekko swoje jasne brwi.
    Kobieta z powagą pokiwała głową.
    - Muszę powiadomić Ludzi Wiary. - Szepnęła matka i już więcej się nie odezwała.
    Moi rodzice należeli do stowarzyszenia kościołów Ewangelickich. Nazywali siebie Ludźmi Wiary. Wraz z innymi Chrześcijanami nawracali niedowiarków i przekonywali ich do Boga.
    Czy ja wierzyłam w Boga?
    Chyba tak. Musiałam, skoro moi rodzice byli misjonarzami. Ale serce mi podpowiadało, że komuś innemu powinnam oddawać hołd. Tylko komu?
    Głowa mnie rozbolała od nadmiaru myśli. Zachwiałam się, a wszystko wokół zaczęło się rozmazywać. W końcu zemdlałam.

piątek, 21 lutego 2014

Prolog



    Korytarz szkolny był zatłoczony. Nie dziwiłam się – w końcu była półgodzinna przerwa, podczas której możemy odrobić pracę domową czy zjeść lunch. Najgorsze było przedzieranie się przez tłum, byleby dojść do swojej szafki. Co chwile ktoś trącał mnie ramieniem, przez co cofałam się kilka kroków, a mój cel oddalał się coraz bardziej.

    - Cholera jasna. – mruknęłam pod nosem.

    - Raven! – krzyknął ktoś z tyłu, a ja się odwróciłam. W moją stronę biegła wysoka brunetka o niebieskich oczach i wesołym uśmiechu.

    - Cześć, Melanie. – uśmiechnęłam się lekko, poprawiając torbę na ramieniu. – Pomogłabyś mi dostać się do…?

    - Szafki? – dokończyła za mnie. – Jasne, nie ma sprawy.

    Wyminęła mnie i zaczęła „proces przeciskania się”, używając do tego łokci, paznokci i od czasu do czasu szpilek. Szłam za nią, co chwilę kogoś przepraszając za zbite ramię czy nadepniętą stopę. Po niespełna minucie znalazłyśmy się przy mojej szafce.

    - Dzięki. – Uśmiechnęłam się promiennie. Otworzyłam ją i schowała do środka torbę z książkami. Zerknęłam na lusterko wiszące po wewnętrznej stronie drzwiczek i przeczesałam palcami długie, blond włosy.

    - Dobra, teraz ja. – Melanie odepchnęła mnie na bok, żeby mieć całe lusterko dla siebie i zaczęła poprawiać fryzurę. Zaśmiałam się.

    - Jest idealnie. – skomentowałam jej wygląd ze śmiechem. – Większego bóstwa z siebie nie zrobisz!

    Mel zachichotała.

    - Och, wiem, wiem. – Zatrzasnęła szafkę i spojrzała na mnie poważnie. – Pamiętasz Starka? – Spytała.

    - Tego starszego chłopaka z trzeciej klasy?

    - Tak, jego. – Melanie zaczęła taranować nam drogę do wyjścia. Po chwili dopadłyśmy drzwi i wyszłyśmy na świeże powietrze. Skierowałyśmy się w stronę parku. – Został Naznaczony. – Dodała szeptem.

    Spojrzałam na nią z rozdziawionymi ustami.

    - Ale… jak to? Naznaczony? Na wampira? – Niedowierzanie malujące się na mojej twarzy było coraz większe. – Ale… ale przecież trzeba umrzeć, żeby zostać naznaczonym!

    - Wiem. – Melanie wywróciła oczami, jakby to było oczywiste. – W ostatnią sobotę odbyła się u niego impreza. Wypił za dużo. Biedak utopił się w basenie. – Westchnęła ciężko.  – Okazało się, że jego ciało nadaje się jeszcze na przemianę i ….

    - Nadaje się na przemianę? Czyli? – Zmarszczyłam brwi.

    Melanie opadły ramiona.

    - Raven, czy ty nie pojmujesz? Nadaje się, czyli nie było pokiereszowane. W jednym kawałku. Przysłali do szpitala hakera i go naznaczył. – Powiedziała podekscytowana.

    Pokiwałam powoli głową. Słyszałam o naznaczeniu. Ponoć do zmarłych nastolatków przychodzili tak zwani hakerzy, którzy zostawiali na czole zmarłego jedno ramię sześcioramiennej gwiazdy, oznaczającej sześć lat przemiany i nauki w Akademii. Z każdym rokiem na znak się powiększał jedno ramię, a kiedy były już wszystkie, następowała ostateczna przemiana w dorosłego wampira.

    - Ale przecież nie wszyscy to… to przechodzą, prawda? – Spytałam.

    - No nie. Ponoć w ostatecznej fazie adept Akademii Istot Ciemności zapada w śpiączkę i toczy wewnętrzną walkę. Jeśli wygra – budzi się jako wampir. A jeśli nie… - Spojrzała na mnie znacząco.

    Kiwnęłam głową. Doskonale wiedziałam, co się wtedy dzieje.

    Adept umiera.